Mówią - nigdy nie
zobaczysz owoców Twojej pracy. Mówią - owoce nie są Twoje. Ty masz tylko siać.
I mimo ogromnego pragnienia znalezienia ich, nie szukałam, zajęta sianiem na
trzy zmiany.
Ale przyszedł czas
wyjazdu i trzeba było zrewidować pola i sady. To jeszcze nie czas na zbiory -
rok to za mało. Ale pomiędzy gałęziami mojej peruwiańskiej codzienności
znalazłam kwiaty. Przynieśli mi je w wiankach pożegnań i bukietach podziękowań.
Mówili - to dzięki Tobie wyrosły.
Ostatni tydzień
podlewaliśmy je wszyscy intensywnie łzami radości i nadchodzącej nieuchronnie
tęsknoty.
Ostatnia
Eucharystia niedzielna w Bosconi. Małego Fabiana w czasie Komunii Świętej
rozpiera energia, biega wzdłuż ławek. Też chce zjeść białe „ciasteczko”, tak
jak wszyscy. „Fabian, w tym ciasteczku jest Pan Jezus - mówię - i musisz się
przygotować, poznać go lepiej, żeby go przyjąć.” Siada. Widzę że intensywnie
nad czymś myśli. Korzystam z okazji i szybko idę przyjąć Pana Jezusa. Gdy
wracam Fabian wpatruje się we mnie. Klękam. On klęka. Robię znak krzyża. On
też. Składam ręce. Jego dłonie łączą się w geście modlitwy, ale oczy wciąż
utkwione są we mnie. „Senorita, będę robił to co Senorita, żeby poznać Go
lepiej, dobrze?” Przytulam go i zamykam oczy. Pierwsza łza.
Ostatnie
popołudnie w oratorium codziennym. Wszyscy czują co się szykuje. Wianuszek
dziewczynek wczepionych we mnie z tym samym melodyjnie powtarzanym zdaniem
„Senorita, nie wyjeżdżaj!”. Javier nie umie zrozumieć, że już nie wrócę. „Ale
jak to Senorita? Przecież pobędziesz trochę w tej <Polonia> i wrócisz do
nas, prawda?”. Alexandra i Claudia żartem, przez który przebija się żal,
krzyczą „Mamo, jak możesz nas zostawiać?” Nayeli bez słowa wręcza mi kartkę -
„Zostań z nami, aby wszystkie dzieci w oratorium były szczęśliwe”.
Alex nieśmiało
kręci się w pobliżu. Widać, że chce pogadać. Kucam, zagaduję.
- Senorita,
ja już nie będę przychodził do oratorium jak Senority nie będzie.
- Ale
jak to - mówię - zostają Twoi profesorowie, ksiądz, twoi przyjaciele, Bosconia
to nie tylko ja i Magda.
- Wiem
- odpowiada - ale to już nie będzie to samo...
Uśmiecham się i
czuję, jak oczy robią się mokre. Druga łza.
Wieczór pożegnalny
z animatorami. Gitara, perkusja, pokaz tańców regionalnych, zabawy, śmiech i
wygłupy, czyli impreza w stylu peruwiańskim. „To nie pożegnanie - mówią - to
tylko kolejne <do zobaczenia>”. Ale mokre od łez oczy i wylewające się z
serca podziękowania mówią coś innego. Za radość. Za rady. Za peruwiańską duszę
i polską cierpliwość. Za nadzieję.
„Ej, kogo ja teraz
będę denerwować?” - słyszę donośny głos Anthony’ego. „Nie nauczyłam Cię
wszystkich tańców, które chciałam!” - żali się Alexa, napuchnięta od
zatrzymywanych w środku łez. „Jedź już sobie, spokój będzie przynajmniej.” -
macha ręką Jorge i odwraca się na pięcie. Widzę, że się śmieje, więc wymierzam
mu szturchańca pod żebra. „Będzie nam Ciebie brakować, Gosia...” - mówi dziwnie
jak na niego poważnie.
A w głowie jak
echo słyszę słowa Raya: Przyjeżdżasz, kiedy Cię potrzebujemy, odjeżdżasz, kiedy
Cię kochamy. Przyjechałam dać, a otrzymałam więcej, niż mogłabym sobie
wyobrazić. Trzecia łza.
Senorita Ena nie
chce się żegnać. Szlochając odwraca się na pięcie i odchodzi, mimo wołania.
Senora Mary ze wszystkich sił próbuje powstrzymać łzy, dziękuje, że mogła czuć
się jak moja mama i prosi, aby nigdy nie zapomnieć o Bosconi. Carlos krzyczy,
że widzimy się w Polsce w 2016, a Luis po polsku rzuca „Do zobaczenia!”. Nasza
kucharka Senora Jeny prosi, aby ją nauczyć sudoku i dziękuje za każdy buziak na
powitanie i za to, że mogła poczuć się częścią rodziny. „Byłyście moim
zastrzykiem energii na każdy dzień” - mówi ściskając mnie i Magdę. Senora
Natalia widzi, że biegniemy już na autobus, więc rzuca miotłę, aby udzielić nam
ostatniego przed wyjazdem błogosławieństwa. Czwarta łza.
12-letni Anderson
snuje się po oratorium ze spuszczoną głową, co chwilę lekko podnosząc wzrok w
moją stronę. Podchodzę, przybijamy piątkę, żartujemy. Zapada cisza.
- Anderson,
wiesz, że dziś wyjeżdżamy...?
Odwraca wzrok,
mruczy coś pod nosem. Ten, który zawsze wiedział co powiedzieć, jak dokuczyć i
zdenerwować, ten, przez którego czasami nie spałam po nocach, nie umie znaleźć
słów. Przytulam go choć lekko się broni.
- Będę
za Tobą tęsknić, Anderson.
- Yhm...
- słyszę.
Łapię go za ramię
i zaczynamy codzienny pojedynek na siłę.
Po południu siedzę
w autokarze. Brama się otwiera, wyjeżdżamy na ulicę. Tam już czeka grupa 30
osób - ksiądz, animatorzy, oratorianie, z rękami w górze, z plakatami. Wśród
nich dostrzegam Andersona. Jedna ręka w powietrzu przybija piątkę, druga
nieudolnie ociera łzy. Szybko wyciągam z kieszeni list, który przed chwilą
wcisnął mi do ręki i przyciskam do szyby. Niemymi ustami krzyczę „Dziękuję!”.
Autobus odjeżdża. Już nie widzę nikogo. Zaglądam jeszcze raz do listu.
„Byłyście moimi
najlepszymi przyjaciółkami, jakie kiedykolwiek miałem. Od momentu, kiedy
przyszedłem do Bosconi obserwowałem Was. Widziałem, jak traktowałyście dzieci w
oratorium i zakochałem się, nie w Was, ale w waszych uczuciach i tym, jakie
jesteście. Macie dobre serca. Wasze rodzeństwo ma szczęście, że Was ma.
Mieliśmy problemy, ale umieliśmy je rozwiązać. Dziękuję.
Będę pamiętał. Mam
nadzieję, że kiedyś się jeszcze zobaczymy. Będę płakał i modlił się za Was.
Kocham Was. Piątka!”
Piąta łza. I
szósta, i siódma, i ósma...
Pan Bóg wysłał
mnie na rok do miejsca, którego istnienia nie byłam świadoma. Na drugim końcu
świata dał mi dom. Dom, w którym jest radość, żeby siać i łzy, aby co zasiane
podlewać. Na drugim końcu świata dał mi rodzinę. Rodzinę, aby mogła zbierać
owoce.