Część II. W trampkach po dżungli.
Dzień 7. Ollantaytambo. Wioska zamieszkiwana przez potomków Inków. Plątamy
się po brukowanych uliczkach. Zapytany o drogę pan opowiada nam historię
wioseczki i dziękuje za odwiedzenie ich skromnej społeczności. Wdrapujemy się
na najbliższe ruiny. Wiatr, jakby ktoś z premedytacją robił przeciąg.
Odpoczywamy na progu starożytnej fortecy leniwie pożerając wzrokiem widok pod
nami i kupione na rynku jabłka. Rzucam przed siebie ogryzek. Wiatr odrzuca go w
moją stronę i odbija od mojego kolana.
Dzień 8. Puno i jezioro Titicaca. 7:05 w porcie. Przez okno łódki
widzę kolorowo wyszywanego pana. Niczym wenecki gondolier swoim długim kijem z
precyzją ustawia elektrycznie napędzane łódki, przeskakując co chwilę z jednej
na drugą. Godzinę później siedzę już na ławeczce z trzciny na trzcinowej
pływającej wyspie i żuję trzcinową łodygę. Na wprost przed trzcinowymi domkami
na trzcinowych matach siedzą haftowano-tęczowe panie i sprzedają trzcinowe
ozdoby. Ruszamy na wycieczkę egipsko-trzcinową łódką. Dryfując między wodą a
niebem szukam pod sobą resztek cienia.
Dzień 9. Copacabana w Boliwi. 6:30. Przebijamy się przez
peruwiańsko-boliwijską dolinę. Po prawej stado owiec pasie się w zapomnianym
wesołym miasteczku. Po lewej puchate lamy rozsypały się po zielonym wzgórzu. Mijamy
góry rozwarstwione jak czekoladowy tort w rozmrożonej lodówce. Copacabana wita
nas kalejdoskopem szarf na ozdobionych niczym kandydatki na Miss Universe
samochodach. Poszukiwanie boliwijskich przysmaków kończymy zajadając się
tradycyjnym peruwiańskim obiadem. Między jednym kęsem a drugim mój wzrok ucieka
w stronę nadspodziewanie białego sanktuarium i krzyczących przed nim kolorami straganów.
Dzień 10. Arequipa. O 5:30 rozbijamy się obozem przed szkołą
salezjańską. W południe siedzimy już na kolonialnym balkonie nad głównym placem
miasta. W najlepsze trwa wyścig kto pierwszy bez popicia zje najbardziej
pikantne danie w okolicy. Wymiękamy wszyscy, nie wiadomo kto bardziej czerwony
na twarzy. Starając się zachować godność zamawiamy coś do picia. Pół godziny
później jesteśmy już na szczycie katedry obok. Zamglone w oddali 6000-metrowe
wulkany uruchamiają wyobraźnię. Wieczorem na dachu szkoły, przy romantycznie zapierającym
dech pomarańczowym zachodzie słońca, zbieramy rozniesione przez wiatr pranie.
Moja skarpetka w prążki resztę swojego krótkiego życia spędzi gdzieś w centrum
Arequipy.
Dzień 11. Kanion Colca. Po 2 godzinach spania na kanapie w agencji
turystycznej ruszamy. Na zegarku 2:30. O 6:00 budzą mnie wzdychające komentarze
współpasażerów przyklejonych do szyb autobusu. Wysiadamy. Lama imieniem Silver chętnie pozuje
do zdjęć i głęboki kanion mu nie straszny, a zielony owoc kaktusa smakuje o
niebo lepiej niż jego polsko-kartonikowa wersja. Wdrapuję się na najwyższą
skałę. Spoglądam w dół podążając za komentarzami i palcami współtowarzyszy
podróży i widzę unoszone prądami powietrznymi kondory. Raz, dwa, trzy dorosłe
sztuki. Sukces, zadanie wykonane. Próbuję sobie wykuć w głowie widok góry, z
której wypływa Amazonka. Niedługo potem zatrzymujemy się na obiad w wiosce,
której nikt nie powiedział, że trzeba być na bieżąco ze światem. Czuję się jak
w meksykańskim westernie. Wcinamy serowo-warzywny kopiec zapatrzeni w przenikający
całą knajpkę dźwiękiem telewizor. Transmisja z pokazów tańców. Po godzinie
jesteśmy na 4950 m. n p m. Wysiadamy na kamiennym pustkowiu, zaraz obok pani
sprzedającej alpakowe swetry. Wskakuję na kamień z trudem walcząc z wiatrem o
utrzymanie równowagi. Między jednym rozgrzewającym podskokiem a drugim podróżuję
za słowami przewodniczki aż do dymiących przed nami wulkanów.
Dzień 12. Lima. Stacja przesiadkowa w centrum Peru. Zderzenie z
rzeczywistością która nazywa się korki, upał i tłumy ludzi jest jak uderzenie w
twarz. Cucimy się przez pół dnia sokiem z pomarańczy i świeżymi arbuzami.
Dzień 13. Huancayo. Poranny rynek niedzielny ciągnie się 3 kilometrową
ulicą. Chciwie ruszamy na poszukiwania miejscowych specjałów. Znajdujemy świnki
morskie, jeszcze żywe. Kupujące je małżeństwo tłumaczy mi jak wybrać najlepszą,
z dużą ilością mięsa o dobrej jakości. Kulinarne podchody kończymy na
3-kolorowych jogurtach, smażonych na głębokim tłuszczu nadziewanych ciastkach,
wodnych lodach, cieście z kukurydzy, bananach w kolorze pomarańczy lub o smaku
jabłka i karmelowo-kolorowych batonikach. Jak małe dzieci, które jedzą deser
przed obiadem.
Dzień 14. La Merced. Po 3 godzinach zielonych dolin, uprawnych pagórków
w odcieniach złota, okrytych chmurami jak mgłą wyłysiałych gór i zapłakanych
wiecznym deszczem szczytów lądujemy w dżungli wysokiej. Jakby cała zieleń
świata umówiła się w jednym miejscu, aby nas przywitać. Gorzko – orzeźwiający
zapach przydrożnych eukaliptusów zdaje się przyklejać nieprzepuszczalną warstwą
do samochodu. Lata oglądania programów Cejrowskiego poszły na nic. Przez kilka
godzin człapię po dżungli w trampkach. Tęczowe motyle uciekają spod stóp co
któryś nieostrożny krok. Lodowata woda wodospadu, pieczony jelonek na obiad i
sycąco-słodkawe mleczko z kokosa dopełniają dzień i 7000-kilometrową podróż.
Miesiąc temu rozłożyłam szeroko moje żagle i ruszyłam w nieznane, nie
widząc do końca dokąd dopłynę. Widziałam wiele pięknych i dzikich miejsc, zachwycających
twarzy i codziennie niecodziennych wschodów słońca. Wieczny rytm drogi i barwne
głosy spotkanych ludzi były mi towarzyszami. Na dwa tygodnie stałam się
bohaterką porywającej opowieści. A Pan Bóg pozwolił mi cudownie rozmnożyć moje
serce, aby każdej napotkanej osobie móc zostawić jego cząstkę. I przy tym ani trochę
z niego nie stracić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz