wtorek, 19 sierpnia 2014

Jeden, dwa, trzy...

Mówią - nigdy nie zobaczysz owoców Twojej pracy. Mówią - owoce nie są Twoje. Ty masz tylko siać. I mimo ogromnego pragnienia znalezienia ich, nie szukałam, zajęta sianiem na trzy zmiany.
Ale przyszedł czas wyjazdu i trzeba było zrewidować pola i sady. To jeszcze nie czas na zbiory - rok to za mało. Ale pomiędzy gałęziami mojej peruwiańskiej codzienności znalazłam kwiaty. Przynieśli mi je w wiankach pożegnań i bukietach podziękowań. Mówili - to dzięki Tobie wyrosły.
Ostatni tydzień podlewaliśmy je wszyscy intensywnie łzami radości i nadchodzącej nieuchronnie tęsknoty.

Ostatnia Eucharystia niedzielna w Bosconi. Małego Fabiana w czasie Komunii Świętej rozpiera energia, biega wzdłuż ławek. Też chce zjeść białe „ciasteczko”, tak jak wszyscy. „Fabian, w tym ciasteczku jest Pan Jezus - mówię - i musisz się przygotować, poznać go lepiej, żeby go przyjąć.” Siada. Widzę że intensywnie nad czymś myśli. Korzystam z okazji i szybko idę przyjąć Pana Jezusa. Gdy wracam Fabian wpatruje się we mnie. Klękam. On klęka. Robię znak krzyża. On też. Składam ręce. Jego dłonie łączą się w geście modlitwy, ale oczy wciąż utkwione są we mnie. „Senorita, będę robił to co Senorita, żeby poznać Go lepiej, dobrze?” Przytulam go i zamykam oczy. Pierwsza łza.

Ostatnie popołudnie w oratorium codziennym. Wszyscy czują co się szykuje. Wianuszek dziewczynek wczepionych we mnie z tym samym melodyjnie powtarzanym zdaniem „Senorita, nie wyjeżdżaj!”. Javier nie umie zrozumieć, że już nie wrócę. „Ale jak to Senorita? Przecież pobędziesz trochę w tej <Polonia> i wrócisz do nas, prawda?”. Alexandra i Claudia żartem, przez który przebija się żal, krzyczą „Mamo, jak możesz nas zostawiać?” Nayeli bez słowa wręcza mi kartkę - „Zostań z nami, aby wszystkie dzieci w oratorium były szczęśliwe”.
Alex nieśmiało kręci się w pobliżu. Widać, że chce pogadać. Kucam, zagaduję.
Senorita, ja już nie będę przychodził do oratorium jak Senority nie będzie.
Ale jak to - mówię - zostają Twoi profesorowie, ksiądz, twoi przyjaciele, Bosconia to nie tylko ja i Magda.
Wiem - odpowiada - ale to już nie będzie to samo...
Uśmiecham się i czuję, jak oczy robią się mokre. Druga łza.

Wieczór pożegnalny z animatorami. Gitara, perkusja, pokaz tańców regionalnych, zabawy, śmiech i wygłupy, czyli impreza w stylu peruwiańskim. „To nie pożegnanie - mówią - to tylko kolejne <do zobaczenia>”. Ale mokre od łez oczy i wylewające się z serca podziękowania mówią coś innego. Za radość. Za rady. Za peruwiańską duszę i polską cierpliwość. Za nadzieję.
„Ej, kogo ja teraz będę denerwować?” - słyszę donośny głos Anthony’ego. „Nie nauczyłam Cię wszystkich tańców, które chciałam!” - żali się Alexa, napuchnięta od zatrzymywanych w środku łez. „Jedź już sobie, spokój będzie przynajmniej.” - macha ręką Jorge i odwraca się na pięcie. Widzę, że się śmieje, więc wymierzam mu szturchańca pod żebra. „Będzie nam Ciebie brakować, Gosia...” - mówi dziwnie jak na niego poważnie.
A w głowie jak echo słyszę słowa Raya: Przyjeżdżasz, kiedy Cię potrzebujemy, odjeżdżasz, kiedy Cię kochamy. Przyjechałam dać, a otrzymałam więcej, niż mogłabym sobie wyobrazić. Trzecia łza.

Senorita Ena nie chce się żegnać. Szlochając odwraca się na pięcie i odchodzi, mimo wołania. Senora Mary ze wszystkich sił próbuje powstrzymać łzy, dziękuje, że mogła czuć się jak moja mama i prosi, aby nigdy nie zapomnieć o Bosconi. Carlos krzyczy, że widzimy się w Polsce w 2016, a Luis po polsku rzuca „Do zobaczenia!”. Nasza kucharka Senora Jeny prosi, aby ją nauczyć sudoku i dziękuje za każdy buziak na powitanie i za to, że mogła poczuć się częścią rodziny. „Byłyście moim zastrzykiem energii na każdy dzień” - mówi ściskając mnie i Magdę. Senora Natalia widzi, że biegniemy już na autobus, więc rzuca miotłę, aby udzielić nam ostatniego przed wyjazdem błogosławieństwa. Czwarta łza.

12-letni Anderson snuje się po oratorium ze spuszczoną głową, co chwilę lekko podnosząc wzrok w moją stronę. Podchodzę, przybijamy piątkę, żartujemy. Zapada cisza.
Anderson, wiesz, że dziś wyjeżdżamy...?
Odwraca wzrok, mruczy coś pod nosem. Ten, który zawsze wiedział co powiedzieć, jak dokuczyć i zdenerwować, ten, przez którego czasami nie spałam po nocach, nie umie znaleźć słów. Przytulam go choć lekko się broni.
Będę za Tobą tęsknić, Anderson.
Yhm... - słyszę.
Łapię go za ramię i zaczynamy codzienny pojedynek na siłę.
Po południu siedzę w autokarze. Brama się otwiera, wyjeżdżamy na ulicę. Tam już czeka grupa 30 osób - ksiądz, animatorzy, oratorianie, z rękami w górze, z plakatami. Wśród nich dostrzegam Andersona. Jedna ręka w powietrzu przybija piątkę, druga nieudolnie ociera łzy. Szybko wyciągam z kieszeni list, który przed chwilą wcisnął mi do ręki i przyciskam do szyby. Niemymi ustami krzyczę „Dziękuję!”. Autobus odjeżdża. Już nie widzę nikogo. Zaglądam jeszcze raz do listu.
„Byłyście moimi najlepszymi przyjaciółkami, jakie kiedykolwiek miałem. Od momentu, kiedy przyszedłem do Bosconi obserwowałem Was. Widziałem, jak traktowałyście dzieci w oratorium i zakochałem się, nie w Was, ale w waszych uczuciach i tym, jakie jesteście. Macie dobre serca. Wasze rodzeństwo ma szczęście, że Was ma. Mieliśmy problemy, ale umieliśmy je rozwiązać. Dziękuję.
Będę pamiętał. Mam nadzieję, że kiedyś się jeszcze zobaczymy. Będę płakał i modlił się za Was. Kocham Was. Piątka!”
Piąta łza. I szósta, i siódma, i ósma...

Pan Bóg wysłał mnie na rok do miejsca, którego istnienia nie byłam świadoma. Na drugim końcu świata dał mi dom. Dom, w którym jest radość, żeby siać i łzy, aby co zasiane podlewać. Na drugim końcu świata dał mi rodzinę. Rodzinę, aby mogła zbierać owoce.

czwartek, 26 czerwca 2014

Próba pustyni

Pewnego dnia Pan Bóg wyprowadził mnie na pustynię. Zapisał mnie na przyśpieszony roczny kurs przetrwania dla tych, co odważyli się Jemu zaufać. Wszystko, aby nauczyć mnie pragnąć. Aby już nigdy więcej mdły posmak piasku nie był tym, co wypełnia usta i nieudolnie próbuje nasycić. Wszystko, aby nauczyć mnie czuć głód. Abym już nigdy więcej nie szukała nic innego poza jego manną.

Bo gdy głodna szurałam przez pole kukurydzy z workiem siana na plecach, On przyszedł z taczką, brudny i zapracowany, i nakarmił mnie pytaniami o polskie warzywa. Gdy spragniona przełykałam łzy zmęczenia zafundował kilka głupich min, arbuzowego cukierka i porcję zachwytów na temat dzisiejszego meczu w oratorium na slumsach.
Bo gdy z pustym żołądkiem pompowałam piłki na popołudniowe oratorium, rzucił mi się na szyję i z całym tych emocji zamiast „Senorita!” krzyknął „Mama!”. Gdy spragniona słuchałam opowieści o kolejnych bandach z okolicy kradnących i zabijających na zlecenie, szturchnięciem łokcia przypomniał, że to właśnie z jedną z nich skakałam przez sznura w niedzielny poranek.

Pewnego dnia Pan Bóg wyprowadził mnie na pustynię. Wszystko, aby nauczyć mnie, że prawdziwy głód i pragnienie może ugasić tylko on. I że jeśli tylko dam się nakarmić, pustynia zamieni się w Ziemię Obiecaną. Taką, której próżno szukać i przez czterdzieści lat.