czwartek, 26 grudnia 2013

Ale szopka!

Zamiast przygotowywać się do świąt można robić wiele rzeczy. Można całymi dniami rozdawać ulotki na slumsach. Potem wracać, w godzinę przygotowywać wigilię dla pracowników, biegać za obrusami, kwiatami i wazonikami, rozdawać jedzenie i nakładać lody, stroić aulę na inaugurację roku akademickiego; po to, by za chwilę urwać się na godzinę na Mszę Świętą i wrócić na robienie zdjęć i sprzątanie. Później przenosić wina do magazynów, szukać strojów do jasełek, rozpruwać kartony z kilogramami ciastek i o 22, gdy profesorowie wciąż siedzą w aulach, przejść się z koszykiem krówek i życzeniami spokojnej nocy.

Potem można przeżyć 24 grudnia zakopanemu robieniu w komputerowych tabelek, list i inwentarzy, w przerwach między robieniem oratoryjnej gazetki, a pakowaniem 30 worków z prezentami na adwentowy konkurs.

Bo Pan Bóg nie rodzi się w momencie odhaczenia ostatniego przedświątecznego zadania.
On nie wymaga przystrojonej choinki,
nie przychodzi najeść się barszczu z uszkami i pierogami,
nie przejmuje się bałaganem w pokoju,
ani 32-stopniowym upałem.

Nie. On już tu jest. Spotkałam go jeszcze przed świętami.

Spotkałam Go o 6:30, go do budzących się uszu wpadł rzężący głos megafonów śpiewających setną wersję tej samej pastorałki.
Spotkałam, gdy Mary i Carlos nieśmiało zapukali do pokoju z kwiatami w rękach i dziękowali, że opuściłyśmy swoją ojczyznę i jesteśmy tutaj, uściskami wyciskając ze mnie ostatnie łzy.
Spotkałam w ciemnościach nocy, gdy niosłam pracownikom farmy miskę klusek z makiem.
Spotkałam Go, gdy zaglądając do domu znalazłam dziewczynkę z wyrozumiałością czuwającą przy swoim pijanym ojcu i z uśmiechem obiecującą, że przyjdzie do Bosconi.
Spotkałam, gdy stojąc wraz z Senorą między 3-metrowym rowem a stertą niedojedzonych limonek, słuchałam historii życia czterech jej synów i planów ochrzczenia ich wszystkich.
Spotkałam Go w dzieciach ścigających się, żeby mnie przywitać; spotkałam w moim przekręconym imieniu krzyczanym z odległości kilometra.
Spotkałam, gdy Manuel i David nieśmiało pytali, czy w przyszłym roku mogą pomagać w oratorium, już nie z obowiązku, ale jako wolontariusze.
Spotkałam Go między szaleńczym obrotem w rytm polskiej pastorałki a salwą dziecięcych śmiechów.
Spotkałam, gdy razem z Magdą zaopatrzone w jabłkowo-lodowaty shake przyglądałyśmy się komicznej mieszance świąteczno-mikołajowych ozdób, klasyczno-mrocznej szopki i iskrzącego od gorąca powietrza.

Slumsy jest jak jedna z miliona ubogich szopek, w której Pan Bóg rodzi się, bo tego chce. Nie róbmy tragedii, Panu Bogu tu dobrze. I ja go doskonale rozumiem.