niedziela, 9 marca 2014

Misja "WAKACJE" II


Część II. W trampkach po dżungli.

Dzień 7. Ollantaytambo. Wioska zamieszkiwana przez potomków Inków. Plątamy się po brukowanych uliczkach. Zapytany o drogę pan opowiada nam historię wioseczki i dziękuje za odwiedzenie ich skromnej społeczności. Wdrapujemy się na najbliższe ruiny. Wiatr, jakby ktoś z premedytacją robił przeciąg. Odpoczywamy na progu starożytnej fortecy leniwie pożerając wzrokiem widok pod nami i kupione na rynku jabłka. Rzucam przed siebie ogryzek. Wiatr odrzuca go w moją stronę i odbija od mojego kolana.

Dzień 8. Puno i jezioro Titicaca. 7:05 w porcie. Przez okno łódki widzę kolorowo wyszywanego pana. Niczym wenecki gondolier swoim długim kijem z precyzją ustawia elektrycznie napędzane łódki, przeskakując co chwilę z jednej na drugą. Godzinę później siedzę już na ławeczce z trzciny na trzcinowej pływającej wyspie i żuję trzcinową łodygę. Na wprost przed trzcinowymi domkami na trzcinowych matach siedzą haftowano-tęczowe panie i sprzedają trzcinowe ozdoby. Ruszamy na wycieczkę egipsko-trzcinową łódką. Dryfując między wodą a niebem szukam pod sobą resztek cienia.

Dzień 9. Copacabana w Boliwi. 6:30. Przebijamy się przez peruwiańsko-boliwijską dolinę. Po prawej stado owiec pasie się w zapomnianym wesołym miasteczku. Po lewej puchate lamy rozsypały się po zielonym wzgórzu. Mijamy góry rozwarstwione jak czekoladowy tort w rozmrożonej lodówce. Copacabana wita nas kalejdoskopem szarf na ozdobionych niczym kandydatki na Miss Universe samochodach. Poszukiwanie boliwijskich przysmaków kończymy zajadając się tradycyjnym peruwiańskim obiadem. Między jednym kęsem a drugim mój wzrok ucieka w stronę nadspodziewanie białego sanktuarium i krzyczących przed nim kolorami straganów.

Dzień 10. Arequipa. O 5:30 rozbijamy się obozem przed szkołą salezjańską. W południe siedzimy już na kolonialnym balkonie nad głównym placem miasta. W najlepsze trwa wyścig kto pierwszy bez popicia zje najbardziej pikantne danie w okolicy. Wymiękamy wszyscy, nie wiadomo kto bardziej czerwony na twarzy. Starając się zachować godność zamawiamy coś do picia. Pół godziny później jesteśmy już na szczycie katedry obok. Zamglone w oddali 6000-metrowe wulkany uruchamiają wyobraźnię. Wieczorem na dachu szkoły, przy romantycznie zapierającym dech pomarańczowym zachodzie słońca, zbieramy rozniesione przez wiatr pranie. Moja skarpetka w prążki resztę swojego krótkiego życia spędzi gdzieś w centrum Arequipy.

Dzień 11. Kanion Colca. Po 2 godzinach spania na kanapie w agencji turystycznej ruszamy. Na zegarku 2:30. O 6:00 budzą mnie wzdychające komentarze współpasażerów przyklejonych do szyb autobusu.  Wysiadamy. Lama imieniem Silver chętnie pozuje do zdjęć i głęboki kanion mu nie straszny, a zielony owoc kaktusa smakuje o niebo lepiej niż jego polsko-kartonikowa wersja. Wdrapuję się na najwyższą skałę. Spoglądam w dół podążając za komentarzami i palcami współtowarzyszy podróży i widzę unoszone prądami powietrznymi kondory. Raz, dwa, trzy dorosłe sztuki. Sukces, zadanie wykonane. Próbuję sobie wykuć w głowie widok góry, z której wypływa Amazonka. Niedługo potem zatrzymujemy się na obiad w wiosce, której nikt nie powiedział, że trzeba być na bieżąco ze światem. Czuję się jak w meksykańskim westernie. Wcinamy serowo-warzywny kopiec zapatrzeni w przenikający całą knajpkę dźwiękiem telewizor. Transmisja z pokazów tańców. Po godzinie jesteśmy na 4950 m. n p m. Wysiadamy na kamiennym pustkowiu, zaraz obok pani sprzedającej alpakowe swetry. Wskakuję na kamień z trudem walcząc z wiatrem o utrzymanie równowagi. Między jednym rozgrzewającym podskokiem a drugim podróżuję za słowami przewodniczki aż do dymiących przed nami wulkanów.

Dzień 12. Lima. Stacja przesiadkowa w centrum Peru. Zderzenie z rzeczywistością która nazywa się korki, upał i tłumy ludzi jest jak uderzenie w twarz. Cucimy się przez pół dnia sokiem z pomarańczy i świeżymi arbuzami.

Dzień 13. Huancayo. Poranny rynek niedzielny ciągnie się 3 kilometrową ulicą. Chciwie ruszamy na poszukiwania miejscowych specjałów. Znajdujemy świnki morskie, jeszcze żywe. Kupujące je małżeństwo tłumaczy mi jak wybrać najlepszą, z dużą ilością mięsa o dobrej jakości. Kulinarne podchody kończymy na 3-kolorowych jogurtach, smażonych na głębokim tłuszczu nadziewanych ciastkach, wodnych lodach, cieście z kukurydzy, bananach w kolorze pomarańczy lub o smaku jabłka i karmelowo-kolorowych batonikach. Jak małe dzieci, które jedzą deser przed obiadem.

Dzień 14. La Merced. Po 3 godzinach zielonych dolin, uprawnych pagórków w odcieniach złota, okrytych chmurami jak mgłą wyłysiałych gór i zapłakanych wiecznym deszczem szczytów lądujemy w dżungli wysokiej. Jakby cała zieleń świata umówiła się w jednym miejscu, aby nas przywitać. Gorzko – orzeźwiający zapach przydrożnych eukaliptusów zdaje się przyklejać nieprzepuszczalną warstwą do samochodu. Lata oglądania programów Cejrowskiego poszły na nic. Przez kilka godzin człapię po dżungli w trampkach. Tęczowe motyle uciekają spod stóp co któryś nieostrożny krok. Lodowata woda wodospadu, pieczony jelonek na obiad i sycąco-słodkawe mleczko z kokosa dopełniają dzień i 7000-kilometrową podróż.


Miesiąc temu rozłożyłam szeroko moje żagle i ruszyłam w nieznane, nie widząc do końca dokąd dopłynę. Widziałam wiele pięknych i dzikich miejsc, zachwycających twarzy i codziennie niecodziennych wschodów słońca. Wieczny rytm drogi i barwne głosy spotkanych ludzi były mi towarzyszami. Na dwa tygodnie stałam się bohaterką porywającej opowieści. A Pan Bóg pozwolił mi cudownie rozmnożyć moje serce, aby każdej napotkanej osobie móc zostawić jego cząstkę. I przy tym ani trochę z niego nie stracić.

sobota, 1 marca 2014

Misja "WAKACJE"



5 miesięcy i 20 dni pracy na misji za nami. Przyszedł czas, aby ruszyć na wakacje. Czas, aby zobaczyć, że Peru to nie tylko żółto-białe Piura, że ten kraj potrafi przybrać barwy tęczy. A my postanowiłyśmy ruszyć na poszukiwanie jej początku.

Część I. W trampkach po Andach

Dzień 1. Andy Wschodnie. Kierunek Calca w okolicach Cusco. 15-osobowe combi okazuje się mieścić zdecydowanie więcej niż 15 osób. Bus charczy podejrzanie szybkim tempem po krętych drogach bezdrzewnych gór. Wysokość na oko 2800 m n.p.m. Głośniki od 20 minut męczą tę samą piosenkę. Piskliwy śpiew przekrzykuje się z rytmem fletu i wprowadza w drgania cały bus. Mój wzrok ucieka przez szybę do góry i bawi się w odnajdywanie małych, białych punkcików domków na zielono-glinianych szczytach.  

Dzień 2. Pisaq w okolicach Calca. Liście koki w buzi na chorobę wysokościową i trampki na nogach. Ruszamy w górę. Przez wiele godzin i dni potykamy się niezgrabnie o wyrastające to z prawej to z lewej wielowiekowe inkaskie ruiny. Satysfakcja zdobywania kolejnych 3-tysięczników w ramach przedpołudniowego spaceru do pozazdroszczenia. Dzień kończymy zawinięte w setki kocy zapatrzone w „Kopciuszka” po hiszpańsku.

Dzień 3. Kierunek Cusco. Śmigamy busem już dobrze znanymi nam drogami. Obserwuję prawie ocierające się drzwi combi o przydrożne agawy i kaktusy. Przystanek. Do busa razem z malowniczą panią w stuwarstwowej spódnicy i przymałym kapelusiku wsiada gorąco-mdlący zapach kukurydzy. Przenośny bar. Dzisiejsze menu przewiduje gotowane kolby kukurydzy z kawałkiem sera, ciasto z kukurydzy, bądź tradycyjne piwo (dla odmiany z kukurydzy). Zamykam oczy by odegnać wspomnienie dzisiejszego śniadania. Nie na długo, bo młody, elokwentny Peruwiańczyk, lat około 10, raczy mnie historią Peru w skrócie.
„Żyli sobie w Peru Inkowie. Przybyli Hiszpanie i ich zabili.
Żyli sobie w Peru Hiszpanie. Przybyli Peruwiańczycy i ich zabili.”
Zmieniam temat na piłkę nożną.

Dzień 4. Cusco. Zajadając się świeżo gotowaną kolbą kukurydzy schodzimy z gór do miasta. Tam uświadamiam sobie swoje uzależnienie od soków ze świeżo wyciskanych na ulicy owoców i od arbuza siekanego maczetą. Popołudniowe drogi zamienione w błotne potoki przypominają, że jesteśmy w porze deszczowej. Wchodzimy do baru, aby złapać coś ciepłego. Obecność jedynie obcokrajowców przyprawia nas o zabawne uczucie braku komfortu. Ruszamy na rynek. Wraz z przekroczeniem jego progów wybucha tęcza. Gubię się w chaosie kolorów i dźwięków. Po godzinie wychodzę przygrywając przechodniom na bambusowym flecie.

Dzień 5. Aguas Calientes pod Machu Picchu. Nasz granatowy pociąg do nieba ląduje z przekąsem na ciasnej stacji pomiędzy ociekającymi wilgocią górami. Nie mogę się powstrzymać i zachłannie wypatruję ubranych na kremowo Anglików z lornetkami na szyjach i ich zawsze nieodpowiednio do klimatu ubranych w falbany żon. Czuję się jak pionierzy na nieznanych ziemiach. Do porządku sprowadza mnie stojący obok pan z twarzą jak Indianin z „Pocahontas” i błyszczącym tabletem w ręku. Skupiam się na popijaniu gorącej czekolady i obserwuję schodzącą z gór jak lawinę mgłę.

Dzieć 6. Machu Picchu. Po przedarciu się przez godzinę dżungli wysokiej lądujemy na szczycie. Jeśli gdziekolwiek miałabym szukać inspiracji do gry Pacman to właśnie tutaj. Jak bohater gry platformowej śmigam po kolejnych zakamarkach i poziomach, uczę się murów na pamięć. Moja teoria, że nie ma na świecie miejsca, gdzie nie dotarliby japońscy turyści wciąż nie daje się obalić. Schodząc ze szczytu myślę o Mojżeszu i o tym, jak ciężko mu było zejść z góry po spotkaniu z Bogiem. Nadziewane warzywami awokado z serem zdaje się być wystarczającą nagrodą za zdobycie szczytu.

cdn.