czwartek, 26 czerwca 2014

Próba pustyni

Pewnego dnia Pan Bóg wyprowadził mnie na pustynię. Zapisał mnie na przyśpieszony roczny kurs przetrwania dla tych, co odważyli się Jemu zaufać. Wszystko, aby nauczyć mnie pragnąć. Aby już nigdy więcej mdły posmak piasku nie był tym, co wypełnia usta i nieudolnie próbuje nasycić. Wszystko, aby nauczyć mnie czuć głód. Abym już nigdy więcej nie szukała nic innego poza jego manną.

Bo gdy głodna szurałam przez pole kukurydzy z workiem siana na plecach, On przyszedł z taczką, brudny i zapracowany, i nakarmił mnie pytaniami o polskie warzywa. Gdy spragniona przełykałam łzy zmęczenia zafundował kilka głupich min, arbuzowego cukierka i porcję zachwytów na temat dzisiejszego meczu w oratorium na slumsach.
Bo gdy z pustym żołądkiem pompowałam piłki na popołudniowe oratorium, rzucił mi się na szyję i z całym tych emocji zamiast „Senorita!” krzyknął „Mama!”. Gdy spragniona słuchałam opowieści o kolejnych bandach z okolicy kradnących i zabijających na zlecenie, szturchnięciem łokcia przypomniał, że to właśnie z jedną z nich skakałam przez sznura w niedzielny poranek.

Pewnego dnia Pan Bóg wyprowadził mnie na pustynię. Wszystko, aby nauczyć mnie, że prawdziwy głód i pragnienie może ugasić tylko on. I że jeśli tylko dam się nakarmić, pustynia zamieni się w Ziemię Obiecaną. Taką, której próżno szukać i przez czterdzieści lat.