sobota, 1 marca 2014

Misja "WAKACJE"



5 miesięcy i 20 dni pracy na misji za nami. Przyszedł czas, aby ruszyć na wakacje. Czas, aby zobaczyć, że Peru to nie tylko żółto-białe Piura, że ten kraj potrafi przybrać barwy tęczy. A my postanowiłyśmy ruszyć na poszukiwanie jej początku.

Część I. W trampkach po Andach

Dzień 1. Andy Wschodnie. Kierunek Calca w okolicach Cusco. 15-osobowe combi okazuje się mieścić zdecydowanie więcej niż 15 osób. Bus charczy podejrzanie szybkim tempem po krętych drogach bezdrzewnych gór. Wysokość na oko 2800 m n.p.m. Głośniki od 20 minut męczą tę samą piosenkę. Piskliwy śpiew przekrzykuje się z rytmem fletu i wprowadza w drgania cały bus. Mój wzrok ucieka przez szybę do góry i bawi się w odnajdywanie małych, białych punkcików domków na zielono-glinianych szczytach.  

Dzień 2. Pisaq w okolicach Calca. Liście koki w buzi na chorobę wysokościową i trampki na nogach. Ruszamy w górę. Przez wiele godzin i dni potykamy się niezgrabnie o wyrastające to z prawej to z lewej wielowiekowe inkaskie ruiny. Satysfakcja zdobywania kolejnych 3-tysięczników w ramach przedpołudniowego spaceru do pozazdroszczenia. Dzień kończymy zawinięte w setki kocy zapatrzone w „Kopciuszka” po hiszpańsku.

Dzień 3. Kierunek Cusco. Śmigamy busem już dobrze znanymi nam drogami. Obserwuję prawie ocierające się drzwi combi o przydrożne agawy i kaktusy. Przystanek. Do busa razem z malowniczą panią w stuwarstwowej spódnicy i przymałym kapelusiku wsiada gorąco-mdlący zapach kukurydzy. Przenośny bar. Dzisiejsze menu przewiduje gotowane kolby kukurydzy z kawałkiem sera, ciasto z kukurydzy, bądź tradycyjne piwo (dla odmiany z kukurydzy). Zamykam oczy by odegnać wspomnienie dzisiejszego śniadania. Nie na długo, bo młody, elokwentny Peruwiańczyk, lat około 10, raczy mnie historią Peru w skrócie.
„Żyli sobie w Peru Inkowie. Przybyli Hiszpanie i ich zabili.
Żyli sobie w Peru Hiszpanie. Przybyli Peruwiańczycy i ich zabili.”
Zmieniam temat na piłkę nożną.

Dzień 4. Cusco. Zajadając się świeżo gotowaną kolbą kukurydzy schodzimy z gór do miasta. Tam uświadamiam sobie swoje uzależnienie od soków ze świeżo wyciskanych na ulicy owoców i od arbuza siekanego maczetą. Popołudniowe drogi zamienione w błotne potoki przypominają, że jesteśmy w porze deszczowej. Wchodzimy do baru, aby złapać coś ciepłego. Obecność jedynie obcokrajowców przyprawia nas o zabawne uczucie braku komfortu. Ruszamy na rynek. Wraz z przekroczeniem jego progów wybucha tęcza. Gubię się w chaosie kolorów i dźwięków. Po godzinie wychodzę przygrywając przechodniom na bambusowym flecie.

Dzień 5. Aguas Calientes pod Machu Picchu. Nasz granatowy pociąg do nieba ląduje z przekąsem na ciasnej stacji pomiędzy ociekającymi wilgocią górami. Nie mogę się powstrzymać i zachłannie wypatruję ubranych na kremowo Anglików z lornetkami na szyjach i ich zawsze nieodpowiednio do klimatu ubranych w falbany żon. Czuję się jak pionierzy na nieznanych ziemiach. Do porządku sprowadza mnie stojący obok pan z twarzą jak Indianin z „Pocahontas” i błyszczącym tabletem w ręku. Skupiam się na popijaniu gorącej czekolady i obserwuję schodzącą z gór jak lawinę mgłę.

Dzieć 6. Machu Picchu. Po przedarciu się przez godzinę dżungli wysokiej lądujemy na szczycie. Jeśli gdziekolwiek miałabym szukać inspiracji do gry Pacman to właśnie tutaj. Jak bohater gry platformowej śmigam po kolejnych zakamarkach i poziomach, uczę się murów na pamięć. Moja teoria, że nie ma na świecie miejsca, gdzie nie dotarliby japońscy turyści wciąż nie daje się obalić. Schodząc ze szczytu myślę o Mojżeszu i o tym, jak ciężko mu było zejść z góry po spotkaniu z Bogiem. Nadziewane warzywami awokado z serem zdaje się być wystarczającą nagrodą za zdobycie szczytu.

cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz